Przylecieliśmy w piątek i zaraz po zakwaterowaniu ruszyliśmy na spacer po mieście. Widzieliśmy wtedy Parlament, Big Bena, London Eye, potem przeszliśmy się w kierunku Pałacu Buckingham, by w efekcie trafić na Trafalgar Square. Miasto wydało mi się takie spokojne. Najbardziej ujęły mnie sklepy spożywcze, które miały stoiska z warzywami i owocami na zewnątrz. U nas już coraz mniej takich miejsc. Od razu nabrałam ochotę na soczyste zielone jabłka.
Na drugi dzień zaczęliśmy zwiedzanie od British Museum. Ja potem sama ruszyłam na Camden Market i do Galerii Narodowej. Camden Market oczarował mnie różnorodnością kultur. Widziałam tam street food z całego Świata! Było też bardzo dużo stoisk z wyrobami hand made. Zauważyłam np. bogato malowane torebki, karuzele dla dzieci z drewnianymi słonikami, które miały wiatraczki z piórek w pupach, ozdoby zrobione z metalu.
Na Galerii Narodowej zależało mi ze względu na sławne obrazy Van Gogha i Moneta.
Na koniec dnia spotkaliśmy się razem pod Tower of London skąd ruszyliśmy wzdłuż Tamizy w kierunku Hostelu. Po drodze wysiedliśmy na chwilę na King's Cross, by zobaczyć "peron 9 i 3/4". Okazało się, że pod tym peronem ustawia się kolejka Mugoli robiących sobie pozowane zdjęcia z akcesoriami rodem z Hogwardu. Trochę się zawiodłam.
W niedzielę, przed odlotem, mieliśmy okazję poczuć się jak w filmie "Noc w Muzeum", gdy wkroczyliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, gdzie otaczały nas ogromne szkielety dinozaurów. Była tam też platforma do wizualizacji trzęsienia ziemi w chińskim markecie. Potem pojechaliśmy do Chinatown, gdzie kupiliśmy pamiątki i zjedliśmy obiad.
Jest tyle miejsc, których jeszcze nie zobaczyliśmy w Londynie. Lubię to uczucie niedosytu, które sprawia, że jestem jeszcze bardziej oczarowana miejscem, które miałam okazję widzieć.
Zaczęła się jesień, nie tylko ta kalendarzowa, ale i prawdziwa. Pada, wieje, ludzie w płaszczach i swetrach przemierzają mokre ulice. Na straganach pojawiły się owoce jesieni: grzyby, kabaczki, dynie, orzechy. Mój synek wciąż mnie kopie. Na razie jest to przyjemne uczucie. Lubię, gdy leżę na kanapie z kryminałem Camilli Lackberg, pijąc swoją ulubioną herbatę, czuć jak Jan się wierci w moim coraz to większym brzuchu.
Jesień jest moją ulubioną porą roku. Teraz spacery dodają mi bardzo dużo energii. Niedawno umówiłam się z mamą na Starym Mieście. Pokazywała mi kamienice, w której spędziła swoje dzieciństwo. Opowiadała mi, co gdzie kiedyś stało, do którego kościoła chodziła, gdzie podglądała z koleżanką kolegę, jak ćwiczył na treningu karate. Wskazała mi, gdzie jadła najlepsze bułki z pieczarkami. Dowiedziałyśmy się, w budce, że od tego czasu nawet kucharka się nie zmieniła. Spacer zakończyłyśmy na Nowym Świecie w małej kawiarence, gdzie ja zjadłam pyszne ciastko czekoladowe i popijając herbatą jaśminową, a mama na rozgrzanie wypiła grzane wino.
Innym razem poszliśmy z P. na ciepłą szarlotkę z lodami.
Mieszkając tu, w centrum metropolii, czuję się bardzo szczęśliwa. Mam koło siebie ulubioną piekarnie, gdzie sprzedają mi najsmaczniejsze bajgle i bułeczki cynamonowe, mam też kawiarnie, do której chodzę po bezkofeinową latte. Niedaleko jest też bazarek, gdzie kupuję aromatyczne zioła, piękne i dorodne warzywa i świeże mięso oraz sery wyrabiane w polskich gospodarstwach. Mam tu też teatry, do których mogę iść piechotą.
Dziś idę na "Skrzypka na dachu" do Teatru Żydowskiego. Nie miałam okazji jeszcze oglądać tego musicalu, ale słyszałam tylko pochlebne opinie. Wcześniej ugotuję zupę z dyni, którą dziś kupiliśmy na bazarku. Zrobię też placki z cukinii, kukurydzę i upiekę udka kurczaka.
Wieczorem usiądę z P. przy jakimś filmie z ciepłym kakao, wtulę się w jego mocne ramię i będę się rozkoszować tym moim skromnym, szczęśliwym i pięknym życiem. To jest to co kocham najbardziej.
Obiad pod Pałacem Kultury |
Po wizycie w bibliotece |
Kawa zbożowa i bułeczka cynamonowa |
Brak blatu po powrocie z bazarku |