O matko

Czas pędzi jak szalony. Jutro Jaśko skończy 9 miesięcy! Patrzę na niego codziennie i napatrzeć się nie mogę jak on szybko rośnie.
Jaś jest wesołym i spokojnym chłopcem. Jego ulubionymi rozrywkami jest przesuwanie paluszkami paproszków na podłodze, skakanie po nas, granie na instrumentach. Uważnie ogląda z każdej strony przedmioty jakie dostaje do ręki. Lubi jeść. Odkąd skończył sześć miesięcy daję mu jedzenie w kawałkach, by mogł je sam jeść. Zaspakajam tym samym mego ciekawość i potrzebę poznawania otaczających go rzeczy. 
Na pół roczku upiekłam mu tort. To był mój pierwszy w życiu, ale nie ostatni.


Z owoców najbardziej smakuje mu awokado, pomidory, mango z marakują, maliny z bananem, winogrona. Z warzyw lubi dynię, pieczoną pietruszkę, marchewkę, fasolkę, kukurydzę. To jego typy, które wydaje się, że zje w każdej podanej mu ilości.


Lubi też przebywać w towarzystwie innych dzieci, choć nie zawsze tak było. Chodzimy razem na warsztaty szkoleniowe dla młodych mam, na zajęcia umuzykalniające, do kina i na basen. Nie nudzimy się. W każdym z tych miejsc Jaś widuje swoich rówieśników, których wesoło zagaduje i zaczepia.


Mój synek jest też wielką przylepą. Tuli się do mnie co chwilę. Nie uśnie, gdy nie leżę obok niego. Uwielbiam te chwile, gdy mnie delikatnie głaszcze swoimi małymi paluszkami. Śpimy razem, budzimy się razem, razem jadamy. Jesteśmy nierozłączni!


Jaś uwielbia bawić się z P. On ma naprawdę super podejście do niego.



Tutaj zdjęcie po zakończeniu koncertu dla maluchów.


A tu tata ratuje sytuacje, gdy jazda w wózku jest za nudna. 


Wakacje spędziliśmy w trzech miejscach. Najpierw pojechaliśmy na kilka dni do gospodarstwa agroturystycznego koło Darłowa, później na dwa tygodnie na Kaszuby, do Pucka, a zakończyliśmy wycieczką Białowierzy. Było miło i swojsko. Klimat nam sprzyjał.



A wiesz co się wczoraj dowiedziałam? Że Jaś w lipcu będzie miał siostrzyczkę lub braciszka! Mój mały synek stanie się starszym bratem.
Bardzo mnie to cieszy :-)


Dwa miesiące za nami

Tygodnie mijają bardzo szybko, że aż trudno mi uwierzyć, że mój syn ma już ponad dwa miesiące. Przez ten czas nauczył się obdarowywać mnie najpiękniejszymi uśmiechami na planecie, chwytać przedmioty w te drobne dłonie, zwracać na siebie uwagę zagadując nas. Nauczył mnie stawania na baczność o 2 nad ranem, robienie z siebie pajaca, spokoju ducha pod presją dziecięcego płaczu, codziennego wychodzenia na spacer i obdarowywania drugiej osoby bezwarunkową miłością. Dwa miesiące, czyli zostało mi dziesięć, które mogę nieograniczona czasowo spędzić właśnie z nim. Czas tak szybko mija, on tak szybko rośnie. Jeszcze nie tak dawno był takim maleństwem, którego bałam się wziąć na ręce. Zanim się obejrzę, a bedzie wyciągać do mnie rączki, bym go wzięła na ręce, pojawią się ząbki, zacznie siadać, jeść stałe pokarmy...

Byłam z Jasiem w Multikinie. Z lekką obawą wchodziłam na salę pełną matek z dziećmi. Niepotrzebnie. Mój syn to urodzony kinoman. Gdy P wrócił do domu z entuzjazmem opowiadałam mu o seansie i o tym jaki grzeczny był nasz syn. Poszliśmy więc razem, w niedzielę, do Muranowa na "Mustanga". P z równym zdziwieniem wyszedł ze mną z seansu. Zero płaczu, siedział spokojnie na kolanach prawie połowe seansu, spał w wózku większość. Byliśmy też z nim na wystawieTitanic, gdzie okazał się być równie wyrozumiały. Może jednak nie jest tak źle. Nie muszę rezygnować ze "wszystkiego".

Kilka ostatnich ujęć z naszej codzienności.













Nic nie jest idealne

Gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży z zafascynowaniem oglądałam zdjęcia, które młode mamy umieszczały na Instagramie. Śledziłam dziesiątki profili. Gdy wchodziłam na stronę główną widziałam same uśmiechnięte, perfekcyjnie wyglądające kobiety, z nienagannym makijażem i ich słodkie maleństwa. Teraz gdy zetknęłam się z rzeczywistością, usunęłam wszystkie te profile. Realia są takie, że nie mam czasu zadbać o siebie. Nie maluję się, nie maluję paznokci, nawet nie mam czasu je ładnie spiłować, a moje włosy, codziennie, gdy staję przed lustrem, błagają mnie o wizytę u fryzjera. Są to naprawdę rzadkie chwile, kiedy myślę o zrobieniu czegoś dla siebie. Jestem pewna, że każda z tych matek nie do końca ma wszystko tak pięknie ułożone. Myślę, że nikt nie chce przedstawiać takiej wizji macierzyństwa, gdyż ludzie lubią komentować cudze niedociągnięcia. Dla nas nie jest miłe, gdy słyszymy, że sobie z czymś nie radzimy, w szczególności, gdy uważamy inaczej. Dlatego internet zalewa wizja idealnych matek i ich idealnych dzieci. Ja nie jestem idealną matką, Jaś nie jest idealnym dzieckiem i P. też nie jest idealny. Staram się zorganizować dzień tak by mieć czas zrobić wszystko co chcę i co powinnam zrobić. Problem w tym, że gdy zaplanuję drzemkę Jasia na 11 to on mi się potrafi położyć dopiero o 13, gdy chcę ugotować i zjeść obiad, to Jaś jest marudny i muszę go godzinami trzymać na rękach, gdy już uda mi się go położyć spać, to odechciewa mi się wszystkiego co miałam w danym dniu zrobić. Chcę tylko zaparzyć sobie kawę i poczytać zaległy numer Wysokich Obcasów. Nie jest tak, że cały czas jestem zadowolona. Przeżyłam chwile w załamania, rozczarowania, a nawet złości na tego młodego człowieka, który wywrócił mój świat do góry nogami. Mimo to, moje życie podoba mi się znacznie bardziej od tego przedstawianego przez te matki, o których wspomniałam, bo jest prawdziwe. Uświadomiłam sobie, że macierzyństwo jest nieprzewidywalne ale też przez to urozmaicone. Nie mogę zapewnić, że gdy umówię się z koleżanką w kawiarni, do której pójdę z moim synem, spędzę spokojnie czas. Nie jestem pewna, czy obejrzę w całości film, gdy pójdę z młodym na seans dla mam z maluchami do Multikina. Nie wiem, czy nie będę musiała za chwilę odejść od tej notatki, bo Jaś się obudzi i będzie chciał jeść.

W piątek byliśmy na szczepieniach. Obok mnie siedziała zapuszczona kobieta z dzieckiem, które na oko miało półtora roku i swoją matką. Byli za nami w kolejce. Gdy weszliśmy do gabinetu pielęgniarki, by zważyć i zmierzyć Jasia, spędziliśmy tam z 10 minut, bo małego trzeba rozebrać z tych wszystkich małych ubranek, a on tego nie ułatwia podkurczajac rączki, następnie musiałam go było wyprostować na desce do pomiarów, ubrać, co znów było nie lada wyzwaniem.  Gdy wyszliśmy, ta matka spojrzała na nas z niesmakiem, poderwała ze swoim synkiem i popędziła do gabinetu. Spędziła tam dosłownie z minutę. Po wyjściu jej matka zapytała sie, co tak szybko, a ona patrząc na nas głośno powiedziała, że to było tylko ważenie i mierzenie oraz, że to zawsze im tak szybko idzie. Potem gdy dotarliśmy na szczepienie, Jaś zawył bardzo głośno.
Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby dziecko tak płakało. Po wyjściu z gabinetu uspakajałam go jeszcze pół godziny. Co chwilę, gdy wydawało się, że jest już dobrze, to jakby sobie przypominał, co go przed chwilą spotkało i zaczynał ponownie płakać. Ta sama matka wyszła z gabinetu szczepień zadowolona i oznajmiła swojej matce, że jej syn nigdy nie płacze na szczepieniach również spoglądając na nas z wyższością. Zastanawia mnie dlaczego tak się męczymy dążąc do perfekcji i dlaczego tak lubimy się chwalić, gdy coś nam wychodzi lepiej od innych. Czemu daje nam to taką satysfakcję? 
Tego dnia zrobiliśmy sobie dzień rozpusty. Kupiłam sobie po drodze słodkości, w domu usadowiłam się wygodnie na kanapie, wzięłam mojego jeszcze roztrzęsionego i nieszczęśliwego syna na kolana i gdy on pił mi mleko z piersi, Ja zajadałam biszkopty. Spędziliśmy tak ze dwie godziny. Ja go masowałam i mu śpiewałam, a on patrzył się na mnie swoimi wielkimi błękitnymi, załzawionymi oczkami i się do mnie uśmiechał. Gdy zasnął, patrzyłam na niego z rozczuleniem i czochrałam jego miękkie włoski. Myślałam o tym, jak ten mały człowiek jest bezbronny, jak bardzo uzależniony ode mnie i jakim wielkim zaufaniem mnie darzy. Cieszę się, że nie jest taki idealny. Dzięki temu czuję, że jestem jemu potrzebna. 










Chwilo trwaj... jestem wykończona, ale jaka szczęśliwa

Jaś skończył 7 tygodni. Jest codziennie coraz mądrzejszy, a ja, przez to, jestem nim coraz bardziej zauroczona mimo, że opieka nad nim mnie wykańcza. Całymi dniami go karmię, przewijam, ćwiczę z nim, noszę go, bawię się z nim, i tak w kółko. Gdy mam chwilę wolnego nawet nie wiem za co mam się wziąć. Czy się najpierw wykąpać, czy zjeść, czy skorzystać z toalety, a może ogarnąć po nas... W nocy też się nie wysypiam, bo oczywiście mamy pobudki na karmienie i przewijanie. Jestem wykończona, choć szczęśliwa.

Dziś zadzwoniłam do P., gdy był już w pracy. Poskarżyłam mu się, że czuję się fatalnie i że go potrzebuję, bo nie dam rady zająć się naszym synem. Zjawił się godzinę po telefonie, zajął się nim i zabrał na spacer. Dzięki niemu spałam chyba z 4 godziny, a gdy wstałam, poczułam się pełna sił. 

Uwielbiam jak się do mnie uśmiecha i wesoło gaworzy. Rozmawiamy razem mówiąc na przemian "Eeee" i "Yyyy". Czytam mu książeczki kontrastowe. Naszym hitem jest "Bardzo pracowity świetlik". Jaś reaguje na grzechotki, wodzi za nimi wzrokiem i uspakaja się gdy nimi grzechoczę. Uspakaja go też muzyka klasyczna. Ostatnio słuchamy razem utwory Czajkowskiego z baletu "Jezioro łabędzie" i z "Dziadka do orzechów". Uwielbia gdy chodzimy razem na mieście w chuście. Z zaciekawieniem ogląda świat. Szybko też w niej usypia. 

Byliśmy tydzień na wsi, u taty i K. Jaś się poznał z ich psem, Infi, która informowała mnie o stanie Jasiowej pieluchy i pilnowała każdego (prócz mnie), gdy trzymał mój skarb na rękach (na P nawet zawarczała, gdy młody zaczął płakać na jego rękach). Dwa razy zajechaliśmy do Błonia na spacer, by Jaś się poznał ze swoim starszym o 9 dni imiennikiem. Byliśmy w kawiarni, gdy Ja z koleżanką piłyśmy herbatę, mój Jaś plądrował mi pierś i wyrażał swoje niezadowolenie, że już z nim nie chodzę. Pobyt na wsi był dla mnie pouczający. Dowiedziałam się jak dużo P. mi pomaga i jak mnie odciąża, gdy tylko wraca z pracy. Miałam trochę czasu na przemyślenia dot. naszej małej rodzinki. Postanowiłam, że chcę wprowadzić do niej jakieś zwyczaje, by młody uczył się od najmłodszych lat wartości jakimi się kierujemy. I tak teraz w niedzielę chodzimy do kościoła przy Placu Grzybowskim, potem kupujemy sobie bułki w Charlotte i idziemy do parku Saskiego na wspólny rodzinny spacer. W poprzednią, zaszliśmy do Opery Narodowej i kupiliśmy dla mnie Cyganerię na DVD.

Jaśzaliczył też swoją pierwszą imprezę. Z okazji 30 rocznicy ślubu, rodzice P. zaprosili rodzinę i znajomych do hotelu 232 na obiad i potańcówkę. Mój syn nie lubi zbiorowisk. Trudno mi jest go uspokoić, gdy wokoło są nowe zapachy i gdy jest gwarno. Najlepiej sprawdza się wówczas chusta. Gdy go motam i się z nim bujam lekko, on trochę marudzi, ale się uspakaja, a w efekcie zasypia. 

Chodzimy codziennie na spacery. Czasem uda mi się umówić z koleżanką, którą poznałam w szkole rodzenia. Urodziła swojego synka, 9 dni po narodzinach Jasia. We wtorek, gdy było chyba z 21 st. C, poszłyśmy razem do Łazienek Królewskich. Podczas spaceru przystawałyśmy na ławce by karmić nasze pociechy i śmiałyśmy się na myśl co w danej chwili myślą o nas przechodni ludzie. Dla mnie to niecodzienny widok, dwie młode matki siedzą na ławce w parku, karmią dzieci i wesoło rozmawiają o macierzyństwie. W najśmielszych snach, nie podejrzewałam, że będę w takim widoku grać pierwszoplanową rolę.

Z każdym dniem mój synek jest coraz większy. Gdy się urodził ubierałam go w ubranka o rozmiarze 62, które były na niego sporo za duże, niektóre 56 pasowały na styk. Teraz Jaś nosi ubranka o rozmiarze 68. 

W piątek czeka nas szczepienie. Słyszałam, że dzieci przeraźliwie na nich płaczą. Trochę się tego boję, bo mnie strasznie boli gdy on cierpi. Janek ma kręcz szyjny lewostronny. Chodzimy z nim na rehabilitacje i dwa razy dziennie ćwiczymy z nim sami w domu. Bardzo płacze gdy mu rozciągamy ten felerny mięsień, ale nie mamy wyjścia, musimy z nim ćwiczyć.

Jest coraz cieplej. Nie mogę się doczekać chwili, gdy rozłożymy w parku kocyk i Jaś dotknie swoimi ślicznymi stópkami trawy, gdy połaskocze go w nie wiatr. Chcę mu tyle pokazać, a on jest taki ciekawy świata. 

Mam tylko jedną myśl by to wszystko skomentować - carpe diem, chwilo trwaj.

Narodziny Jasia

Termin porodu mieliśmy wyznaczony na 4 lutego. Od początku nie zgadzałam się z tym terminem. Uważałam, że powinnam mieć go wyznaczonego na 8 lutego, kiedy dokładnie minie 40 tygodni ciąży... niestety oba terminy minęły, a ja zostałam zmuszona chodzić co drugi dzień, a następnie codziennie, do szpitala na badanie KTG. Czytałam z P. o różnych sposobach wywoływania porodu, chodziliśmy na długie spacery, po schodach, tańczyliśmy, sprzątałam, myjąc podłogę na kolanach, kochaliśmy się, brałam długie kąpiele, nawet wypiłam trzy razy olejek rycynowy i nic. Co badanie ta sama informacja - brak oznak rozpoczynającego się porodu. Powiedziano mi, że 14 lutego, już mnie zatrzymają w szpitalu na wywoływanie porodu. Romantycznie... Gdy, tego dnia, poszłam na badanie, lekarka powiedziała, z braku wolnych miejsc, jeszcze mnie wypuszczą do domu. Spędziliśmy, więc miłe walentynki w trójkę, w kawiarni, na spacerze, rozmyślając co będzie jutro. Następnego dnia już dostałam wpis do karty o potrzebie hospitalizacji. Nadal nie było miejsc w szpitalu, więc wypuścili mnie do domu. Wieczorem, ok godziny 20, zadzwoniła oddziałowa, mówiąc, że jest łóżko dla mnie i, bym czym prędzej przyjeżdżała do szpitala. Od razu z P. ubraliśmy kurtki i ruszyliśmy, podekscytowani, z bagażami tramwajem w miejsce, gdzie dzień później urodził się nasz długo oczekiwany syn. Na miejscu, ponownie mnie zbadano, powiedziano, że mam się przebrać, pozwolono P. zaprowadzić mnie pod drzwi na oddział patologii ciąży, potem się rozstaliśmy, a ja ruszyłam do przytulnego i nowoczesnego pokoju, gdzie leżały już dwie ciężarne kobiety. Dziewczyny były bardzo miłe, powiedziały mi, że łóżko, które zajęłam jest szczęśliwym, bo, żadna dziewczyna nie spała na nim dłużej niż jedną noc. Tak też było ze mną. W nocy przychodziły do nas położne, by zrobić nam rutynowe badania. Na drugi dzień wezwano mnie na kolejne badania. Nie zdążyłam dokończyć śniadania, szybko się wykąpałam i pobiegłam do gabinetu. Lekarz zaproponował mi przebicie pęcherza płodowego lub wywoływanie porodu oksytocyną. Wiedziałam, że poród sterowany oksytocyną będzie dla mnie cięższy, ale czytałam o tym, że przedwczesne przebicie pęcherza może mieć złe konsekwencje dla zdrowia mojego synka, więc wybrałam oksytocynę. Zaraz potem, o 10:25, podpięto mnie pod worek z tym paskudnym "hormonem miłości" i zaczęłam spacerowanie po korytarzu. Skurcze początkowo były znośne. O 11, przyszedł do mnie P. i chodził i tańczył na korytarzu ze mną. Ok 13 odeszły mi wody. Z przerażenia się popłakałam. Na porodówkę trafiłam ok 2 godziny później. Skurcze z każdą chwilą stawały się silniejsze i do tego miałam bardzo krótkie przerwy między nimi na odpoczynek. Na sali porodowej od razu się poskarżyłam, że coraz gorzej je znoszę. Położna zaproponowała mi, bym poskakała na piłce. To było rewelacyjne rozwiązanie. Bóle stały się bardziej znośne. Później przyniosła mi termofor, który przywiązała mi do podbrzusza. Termofor mi za bardzo ciążył i chciałam się go czym prędzej pozbyć. Za bardzo mnie bolało podbrzusze od samych skurczy. Zaproponowała mi więc ciepłą kąpiel w wannie. Myśl wydała mi się kusząca i faktycznie na początku było bardzo przyjemnie, ale później nie mogłam już wytrzymać takiego leżenia. Skurcze były nieznośne. Pociłam się od nich, pociłam się od ciepłej wody, byłam zmęczona i czułam jakby to całe ciepło mnie jeszcze dodatkowo osłabiało. Dodatkowo zaczęłam mieć drgawki na ciele i na połowie twarzy. Okazało się, że źle oddychałam, zbyt intensywnie, a drgawki są objawem hiperwentylacji. Po godzinie siedzenia w wannie, przeniosłam się na łóżko, zostałam zbadana i okazało się, że mam jedynie 3 cm rozwarcia (sic!), czyli tyle samo, co przed wejściem do wody, a była godzina 19, czyli rodziłam już 8,5 godziny! Podczas porodu miałam wykonywane badanie KTG, które musiałam mieć robione w czasie spoczynku przez 20 min. Dla mnie to była męczarnia. Gdy miałam perspektywę kolejnego badania KTG i swoje wyczerpanie, poprosiłam o ZZO. W kilka minut zjawił się anestezjolog i zaraz znieczulenie zaczęło działać. Powiedziano, żebym się przespała. Drzemałam z czterema przerwami przez godzinę, P. w tym czasie poszedł coś zjeść. Po godzinie, gdy wrócił poczułam, że znieczulenie przestaje działać. Piotrek poszedł po położną. Zbadano mnie. Miałam już 7 cm rozwarcia i nie podano mi kolejnej dawki znieczulenia. Położna powiedziała, bym poszła do toalety, bo mam pełny pęcherz i przez to mały nie może się przecisnąć. Zostałam w toalecie chyba z 1 godzinę. Parłam siedząc na kiblu. Gdy już główka była bardzo nisko i miałam pełne rozwarcie przeniosłam się na łóżko. Teraz musiałam wkładać niesamowite pokłady energii by wydać Jasia na świat. W pewnym momencie, gdy poczułam, że jego główka jest już w połowie na zewnątrz, zapragnęłam go pogłaskać. Poczułam delikatne włoski mojego synka i wtedy wiedziałam, że chce go jak najprędzej całego przytulić. Parłam najmocniej jak tylko potrafiłam. Nie wiedziałam już kiedy mam skurcze, a kiedy nie, nie to było ważne, tylko wypchnięcie Jasia na świat. Gdy już mi się udało, gdy położne położyły mi go na mnie, nie słyszałam nic, Jaś nie płakał, to była najszczęśliwsza chwila w moim dotychczasowym życiu. Synek oddychał głośno i spokojnie się we mnie wtulał. P. odciął pępowinę i... mi go zabrano. Powiedziano, że muszą go zbadać, bo ma problemy z oddychaniem. P. poszedł za nim, a mi zostało w asyście położnych, urodzenie łożyska. Nie chciało mi się odkleić. Położne musiały mi uciskać brzuch. Gdy się udało, oceniły mój stan po porodzie. Powiedziały, że mam lekkie pęknięcie na śluzówce i, że to jest bardzo dobry wynik porodu. Nie obchodziło mnie to, chciałam jak najprędzej zobaczyć mojego synka. Nie miałam okazji mu się przyjrzeć, ani się nim nacieszyć. P. przyszedł do mnie i pokazał mi zdjęcia Jasia. Położna powiedziała, że jak skończy mnie zszywać, jak się wykąpię, a potem coś zjem to będę mogła zobaczyć mojego synka. Starałam się być cierpliwa. Gdy już wreszcie poszłam z P. do Jasia, on spał, a ja płakałam z powodu emocji. Był taki piękny, mały i bezbronny. Podeszła do mnie położna i zapytała się, czemu płaczę. Nie wiedziałam co powiedzieć. Zapytała się czy chcę go potrzymać. Chciałam, ale on spał i czułam, że nie powinnam mu przeszkadzać. Położna powiedziała mi, że już jego oddech się ustabilizował, ale zostawią go przez noc na obserwację. Na pożegnanie, P. pogłaskał Jasia po główce, przez co wstał i zaczął płakać. Położna dała mi go wtedy na ręce. Zaczęłam do niego mówić, o tym co razem robiliśmy jak był u mnie w brzuchu, że to ja mu obiecałam spacery na bazarek po kolorowe warzywa i egzotyczne owoce, że to ja mu obiecałam, że pokażę mu piękne drzewa i ptaki i psy i, że będziemy razem chodzić do filharmonii i do teatru... mówiłam co mi serce mówiło i płakałam ze wzruszenia, a Jaś się na mnie patrzył jak zaczarowany. Był bardzo spokojny. Po jakimś czasie przyszła położna i wzięła go ode mnie by zasnął. Powiedziała, że z samego rana będę mogła przyjść do niego i spróbować go nakarmić. Obudziła mnie o 6 rano. Pobiegłam od razu do mojego synka. podjęliśmy próbę karmienia. Jaś się bardzo niecierpliwił, ale nam się trochę udało. Potem wróciłam do siebie na śniadanie. Jasia dali mi ok 7:30. Dowiedziałam się zaraz potem, że w wyniku porodu ma złamany prawy obojczyk i krwiaka na potylicy. Poza tym jest zdrowym, dorodnym chłopcem. W chwili urodzenia ważył 4080 g i miał 59 cm. Nasza przygoda się zaczęła...

Co mnie wkurza (i pewnie nie jedną ciężarną)

1. Pytania o wagę

Wciąż te same pytania z każdej strony: "Ile już przytyłaś?". Za każdym razem ochotę odpowiedzieć "A co Cię to obchodzi? Prowadzisz jakieś statystyki?". Moja mama okazała się mistrzem. Na wigilii u rodziny P. po pytaniu o moja wagę oznajmiła wszystkim obecnym przy stole (czyli całej rodzinie P.), że ona też przytyła w ciąży X kg jak Ja.
Mój mąż też nie grzeszy delikatnością. Na wizycie u położnej dowiadując się o postępach w mojej wadze odparł z uśmiechem "ważysz więcej niż Ja kiedykolwiek ważyłem".
Czy naprawdę trzeba tak dołować ciężarną? Ciężko mi czuć się samej atrakcyjną, chodząc jak kaczka, pochłaniając 4-5 posiłków dziennie (istna katastrofa, gdy jakiś pominę), mając rozstępy, żylaki i cellulit, a na dodatek widząc uśmiechy ludzi na wiadomość o mojej aktualnej wadze. Tyle, że noszę w sobie takiego małego pasożyta, który poza moją bezgraniczną miłością, potrzebuje mojego ciała, powiększonej macicy, wód płodowych i dużej ilości wartości odżywczych. A do formy wrócę, na spokojnie, po ciąży.

2. Straszenie porodem

"Będziesz jeszcze błagać o znieczulenie" to tekst, który najcześciej słyszę, gdy oznajmiam zainteresowanym, że postanowiłam urodzić całkowicie naturalnie. Potem zaczynają opisy tragicznych historii porodowych i komentowanie mojej decyzji uwagami typu "po co cierpieć jak jest możliwość znieczulenia". Nawet internista poinformował mnie, że w dzisiejszych czasach kobiety nie są przystosowane do porodów naturalnych.
Rozumiem te obawy, ale gdzie się podziało zrozumienie dla mojej decyzji? Czy naprawdę ludzie muszą mnie tak usilnie przekonywać bym postąpiła "jak należy"? Czemu dziś już nikt nie powie, że podziwia moją odwagę?

3. Komentowanie wyborów

"Pieluchy wielorazowe? Szybko Ci przejdzie!", "chusta do noszenia? Po co się męczyć z wiązaniem jak są nosidełka?", "ale jesteście pewni, że chcecie go tak nazwać? Może jeszcze zmienicie decyzję?" i tak dalej...
Fakt, każdy może mieć własne zdanie, ale niektórzy powinni się ugryźć w język.

4. Komentarze dotyczące płci

"Gratulacje, to musisz być dumny?" to typowy tekst do P. "O to teraz Jacek (mój tata), będzie prawdziwym dziadkiem!", powiedziane przez starsze pokolenie na rodzinnym spotkaniu. A co gdyby się nam miała urodzić dziewczynka? Z córek ojcowie nie są dumni? A nasi rodzice nie stają się dziadkami mając wnuczkę?

5. "To kiedy rodzisz?"

Zawsze mam ochotę odpowiedzieć, że nie mam zdolności jasnowidzenia. Nie wiem kiedy urodzę. Co z tego, że mam wyznaczony termin porodu, jak i tak statystycznie w terminie rodzi się niecałe 20% dzieci?

6. Pytania o sytuację finansową

Na pytania typu "to ile się teraz dostaje na macierzyńskim na działalności gospodarczej?", chciałabym odpowiedzieć "człowieku, co zmieni ta wiedza w twoim życiu?".
A na pytanie "to kiedy sobie kupicie mieszkanie?" mam ochotę odpowiadać, "jak nam dasz 500 tysięcy to od razu".

7. Namawianie do grzeszków

"No zjedz jeszcze jeden kawałek sterniczka, tak dla dzidziusia", "nie odmawiaj sobie niczego, bo potem będziesz musiała", "a może ciasteczko do kawki?". 
Mam ogromną ochotę na większość propozycji, ale muszę myśleć o sobie i synku. Nie powinnam mojemu dziecku dostarczać za dużo cukrów, bo na tak mały organizm nadmierne wydzielanie insuliny działa jak hormon wzrostu, zaburzeń rytmu serca, a nawet śmierci. Kochani, miejcie na uwadze, że takimi grzeszkami nie tylko mnie tłuczycie, ale i narażacie niewielki, ludzki organizm na duży wysiłek, który może mieć fatalne skutki zdrowotne.

Niestety, a może "stety", jestem zbyt grzeczną osobą, by mówić tym wszystkim ludziom to co myślę. Odpowiadam cierpliwie zgodnie z prawdą na pytania i uśmiecham się w odpowiedzi na ich uwagi. A może raz powinnam spróbować, by poczuć satysfakcję?