Termin porodu mieliśmy wyznaczony na 4 lutego. Od początku nie zgadzałam się z tym terminem. Uważałam, że powinnam mieć go wyznaczonego na 8 lutego, kiedy dokładnie minie 40 tygodni ciąży... niestety oba terminy minęły, a ja zostałam zmuszona chodzić co drugi dzień, a następnie codziennie, do szpitala na badanie KTG. Czytałam z P. o różnych sposobach wywoływania porodu, chodziliśmy na długie spacery, po schodach, tańczyliśmy, sprzątałam, myjąc podłogę na kolanach, kochaliśmy się, brałam długie kąpiele, nawet wypiłam trzy razy olejek rycynowy i nic. Co badanie ta sama informacja - brak oznak rozpoczynającego się porodu. Powiedziano mi, że 14 lutego, już mnie zatrzymają w szpitalu na wywoływanie porodu. Romantycznie... Gdy, tego dnia, poszłam na badanie, lekarka powiedziała, z braku wolnych miejsc, jeszcze mnie wypuszczą do domu. Spędziliśmy, więc miłe walentynki w trójkę, w kawiarni, na spacerze, rozmyślając co będzie jutro. Następnego dnia już dostałam wpis do karty o potrzebie hospitalizacji. Nadal nie było miejsc w szpitalu, więc wypuścili mnie do domu. Wieczorem, ok godziny 20, zadzwoniła oddziałowa, mówiąc, że jest łóżko dla mnie i, bym czym prędzej przyjeżdżała do szpitala. Od razu z P. ubraliśmy kurtki i ruszyliśmy, podekscytowani, z bagażami tramwajem w miejsce, gdzie dzień później urodził się nasz długo oczekiwany syn.
Na miejscu, ponownie mnie zbadano, powiedziano, że mam się przebrać, pozwolono P. zaprowadzić mnie pod drzwi na oddział patologii ciąży, potem się rozstaliśmy, a ja ruszyłam do przytulnego i nowoczesnego pokoju, gdzie leżały już dwie ciężarne kobiety. Dziewczyny były bardzo miłe, powiedziały mi, że łóżko, które zajęłam jest szczęśliwym, bo, żadna dziewczyna nie spała na nim dłużej niż jedną noc. Tak też było ze mną. W nocy przychodziły do nas położne, by zrobić nam rutynowe badania. Na drugi dzień wezwano mnie na kolejne badania. Nie zdążyłam dokończyć śniadania, szybko się wykąpałam i pobiegłam do gabinetu. Lekarz zaproponował mi przebicie pęcherza płodowego lub wywoływanie porodu oksytocyną. Wiedziałam, że poród sterowany oksytocyną będzie dla mnie cięższy, ale czytałam o tym, że przedwczesne przebicie pęcherza może mieć złe konsekwencje dla zdrowia mojego synka, więc wybrałam oksytocynę. Zaraz potem, o 10:25, podpięto mnie pod worek z tym paskudnym "hormonem miłości" i zaczęłam spacerowanie po korytarzu. Skurcze początkowo były znośne. O 11, przyszedł do mnie P. i chodził i tańczył na korytarzu ze mną. Ok 13 odeszły mi wody. Z przerażenia się popłakałam. Na porodówkę trafiłam ok 2 godziny później. Skurcze z każdą chwilą stawały się silniejsze i do tego miałam bardzo krótkie przerwy między nimi na odpoczynek. Na sali porodowej od razu się poskarżyłam, że coraz gorzej je znoszę. Położna zaproponowała mi, bym poskakała na piłce. To było rewelacyjne rozwiązanie. Bóle stały się bardziej znośne. Później przyniosła mi termofor, który przywiązała mi do podbrzusza. Termofor mi za bardzo ciążył i chciałam się go czym prędzej pozbyć. Za bardzo mnie bolało podbrzusze od samych skurczy. Zaproponowała mi więc ciepłą kąpiel w wannie. Myśl wydała mi się kusząca i faktycznie na początku było bardzo przyjemnie, ale później nie mogłam już wytrzymać takiego leżenia. Skurcze były nieznośne. Pociłam się od nich, pociłam się od ciepłej wody, byłam zmęczona i czułam jakby to całe ciepło mnie jeszcze dodatkowo osłabiało. Dodatkowo zaczęłam mieć drgawki na ciele i na połowie twarzy. Okazało się, że źle oddychałam, zbyt intensywnie, a drgawki są objawem hiperwentylacji. Po godzinie siedzenia w wannie, przeniosłam się na łóżko, zostałam zbadana i okazało się, że mam jedynie 3 cm rozwarcia (sic!), czyli tyle samo, co przed wejściem do wody, a była godzina 19, czyli rodziłam już 8,5 godziny! Podczas porodu miałam wykonywane badanie KTG, które musiałam mieć robione w czasie spoczynku przez 20 min. Dla mnie to była męczarnia. Gdy miałam perspektywę kolejnego badania KTG i swoje wyczerpanie, poprosiłam o ZZO. W kilka minut zjawił się anestezjolog i zaraz znieczulenie zaczęło działać. Powiedziano, żebym się przespała. Drzemałam z czterema przerwami przez godzinę, P. w tym czasie poszedł coś zjeść. Po godzinie, gdy wrócił poczułam, że znieczulenie przestaje działać. Piotrek poszedł po położną. Zbadano mnie. Miałam już 7 cm rozwarcia i nie podano mi kolejnej dawki znieczulenia. Położna powiedziała, bym poszła do toalety, bo mam pełny pęcherz i przez to mały nie może się przecisnąć. Zostałam w toalecie chyba z 1 godzinę. Parłam siedząc na kiblu. Gdy już główka była bardzo nisko i miałam pełne rozwarcie przeniosłam się na łóżko. Teraz musiałam wkładać niesamowite pokłady energii by wydać Jasia na świat. W pewnym momencie, gdy poczułam, że jego główka jest już w połowie na zewnątrz, zapragnęłam go pogłaskać. Poczułam delikatne włoski mojego synka i wtedy wiedziałam, że chce go jak najprędzej całego przytulić. Parłam najmocniej jak tylko potrafiłam. Nie wiedziałam już kiedy mam skurcze, a kiedy nie, nie to było ważne, tylko wypchnięcie Jasia na świat. Gdy już mi się udało, gdy położne położyły mi go na mnie, nie słyszałam nic, Jaś nie płakał, to była najszczęśliwsza chwila w moim dotychczasowym życiu. Synek oddychał głośno i spokojnie się we mnie wtulał. P. odciął pępowinę i... mi go zabrano. Powiedziano, że muszą go zbadać, bo ma problemy z oddychaniem. P. poszedł za nim, a mi zostało w asyście położnych, urodzenie łożyska. Nie chciało mi się odkleić. Położne musiały mi uciskać brzuch. Gdy się udało, oceniły mój stan po porodzie. Powiedziały, że mam lekkie pęknięcie na śluzówce i, że to jest bardzo dobry wynik porodu. Nie obchodziło mnie to, chciałam jak najprędzej zobaczyć mojego synka. Nie miałam okazji mu się przyjrzeć, ani się nim nacieszyć. P. przyszedł do mnie i pokazał mi zdjęcia Jasia. Położna powiedziała, że jak skończy mnie zszywać, jak się wykąpię, a potem coś zjem to będę mogła zobaczyć mojego synka. Starałam się być cierpliwa. Gdy już wreszcie poszłam z P. do Jasia, on spał, a ja płakałam z powodu emocji. Był taki piękny, mały i bezbronny. Podeszła do mnie położna i zapytała się, czemu płaczę. Nie wiedziałam co powiedzieć. Zapytała się czy chcę go potrzymać. Chciałam, ale on spał i czułam, że nie powinnam mu przeszkadzać. Położna powiedziała mi, że już jego oddech się ustabilizował, ale zostawią go przez noc na obserwację. Na pożegnanie, P. pogłaskał Jasia po główce, przez co wstał i zaczął płakać. Położna dała mi go wtedy na ręce. Zaczęłam do niego mówić, o tym co razem robiliśmy jak był u mnie w brzuchu, że to ja mu obiecałam spacery na bazarek po kolorowe warzywa i egzotyczne owoce, że to ja mu obiecałam, że pokażę mu piękne drzewa i ptaki i psy i, że będziemy razem chodzić do filharmonii i do teatru... mówiłam co mi serce mówiło i płakałam ze wzruszenia, a Jaś się na mnie patrzył jak zaczarowany. Był bardzo spokojny. Po jakimś czasie przyszła położna i wzięła go ode mnie by zasnął. Powiedziała, że z samego rana będę mogła przyjść do niego i spróbować go nakarmić.
Obudziła mnie o 6 rano. Pobiegłam od razu do mojego synka. podjęliśmy próbę karmienia. Jaś się bardzo niecierpliwił, ale nam się trochę udało. Potem wróciłam do siebie na śniadanie. Jasia dali mi ok 7:30. Dowiedziałam się zaraz potem, że w wyniku porodu ma złamany prawy obojczyk i krwiaka na potylicy. Poza tym jest zdrowym, dorodnym chłopcem. W chwili urodzenia ważył 4080 g i miał 59 cm.
Nasza przygoda się zaczęła...